Strona:PL Stefan Grabiński-Księga ognia.djvu/046

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Marcin trochę zdumiony spełnił rozkaz.
— Tak. Dobrze. Teraz zostaw mnie, mój kochany samego.
Po wyjściu sługi uważnie przeglądnął raz jeszcze żużle. Odrazu, na pierwszy rzut oka uderzył go ich kształt. Niedogarki, dzięki szczególnemu kaprysowi ognia przybrały formę liter; ze zdumieniem studjował precyzję ich zarysów, wykończenie szczegółów: były to idealnie wyrzeźbione z węgla czcionki wielkich liter.
— Oryginalna łamigłówka — myślał, bawiąc się ich układaniem w rozmaite kombinacje. — Może się coś z tego złoży?
Jakoż po kwadransie otrzymał wyrazy: Żarnik — Pełgot — Czerwieniec — Wodopłoch — Dymostwór.
— Ładna kompanja — mruknął, zapisując sobie dziwaczne imiona. — Cała ogniowa hołota; nareszcie znam was po nazwisku. Oryginalne, co prawda, odwiedziny — oryginalniejsze jeszcze bilety wizytowe.
I śmiejąc się, pochował notatki w szafie.
Odtąd codziennie kazał przynosić sobie z pieca niedogarki, by za każdym razem znaleźć dla siebie „pocztę“.
A korespondencja zaczęła rozwijać się nader zajmująco. Po „wstępnej wizycie“ nastąpiły „komunikaty z tamtego wymiaru“, fragmenty jakichś listów — ostrzeżenia, wreszcie groźby!
— Idź precz! — Zostaw nas w spokoju! Nie igraj z nami — lub: — Biada, ci biada! — oto słowa, któremi zwyczajnie kończyły się te „ogniowe postylle“.
Na Czarnockim przestrogi sprawiły raczej humorystyczne, niż poważne wrażenie. Owszem, zacierał ręce z zadowolenia i przygotowywał cios rozstrzygający. Czuł się silny i pewny zwycięstwa. Wypadki przy pożarach