Strona:PL Stefan Grabiński-Księga ognia.djvu/008

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakoś mi się nie klei. Grajcie dalej. Wolę dumać.
Wyciągnął się z powrotem na łóżku, splótł ręce pod głową i zapatrzył się w zamyśleniu w duży, wiszący obraz św. Florjana. Niewesoła znać była zaduma, gdyż twarz mu się chmurzyła raz po raz i co chwila ściągał boleśnie długie, czarne łuki brwi.
Jakoż miał się czem kłopotać sierżant pożarny, Piotr Szponar. Od trzech tygodni powróciła do miasta na służbę jego jedynaczka, Magda, a wraz z nią te same troski i obawy, które przed dwoma laty zmusiły do wydalenia jej w strony odległe, gdzie jeszcze o niej nikt nic nie słyszał.
Bo dziwnem też stworzeniem była córka strażaka. Wysoka, wątła i blada zwracała uwagę dużemi, czarnemi, wiecznie w przestrzeń zapatrzonemi oczyma i ruchami rąk, których nigdy opanować nie umiała. Ręce te równie blade jak twarz przebiegały ustawicznie jakieś nerwowe dreszcze czy skurcze, wywołując niespokojny, spazmatyczny ruch palców — długich, wąskich, wiecznie zimnych. Włosy miała bujne, czarne, które w lśniących kruczo wężach wymykały się z pod jedwabnej, ognisto-pomarańczowej chusty, jedynej ozdoby, na jaką stać było biedną dziewczynę.
Bo biedną była, bardzo biedną córka pożarnika. Matka Marta, podobno wielkiej piękności cyganka, odumarła ją wcześnie, pozostawiając w spadku naturę chorą jakąś, niesamowitą i tęsknotę do wielkich, bezkresnych stepów. Ojciec kochał Magdę uczuciem tkliwem i serdecznem, lecz jakby z odcieniem lęku przed własnem dzieckiem. Piotr Szponar bał się swej córki. Bał się jej białej jak marmur twarzy, jej wąskich, zaciętych uporczywie ust,