Strona:PL Stefan Żeromski - Wierna rzeka.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

według dawnego swego przyzwyczajenia, — gadał z ogniem. Gadka była wciąż o kradzieży:
— Ukradł! — ciskał się ku ogniowi z pięściami, — a komuż ukradł? To gadaj, skoro wiesz. — komu! Ukradł! Widzicie wy, moi ludzie... Tylą sakwę ukradł, — a komu? Miał je tu kto, nosił, albo zostawił, czy co? Świnie, nie ludzie! Pani mi dała, jaśnie pani, żem jej syna zratował. To za to mi dała! Jeszcze mię po gębie rączką przejechała i w łeb mię cupnęła swoją gębusią. No, żebyśta wiedziały, świnie, nie ludzie! Świadka, — pada, — nie było na te ta sztuki... No, nie było! To ja krzyw? Wiedziałem to, co będzie ze mną robiła, jak tu do kuchni wlazła? Żebym wiedział, tobym was, sobacze, zwołał: chodźże i ślepiaj! Mogłyście stać kaj w kącie i patrzeć. Samebyście, zatracone, obaczyły, jako było. Tu se stanęła, wedle komina... I ja patrzę, i ona patrzy. Dopiero wzięła tę sakwę, z kieszonki wyjęła i w garść mi... Naści, — pada, — bracie, — tak sama jaśnie pani księżniczka pedziała, — Bóg że ci zapłać! Kup że se ta, co sam chcesz. No — to cóż teraz? Prawda, czy nie? Gadaj, ścierwa, jeden z drugim! Każą przysięgać, będę przysięgał! A ona sama przyświadczy, jako że prawda. Tu stanęła wedle komina... I ja patrzę, i ona patrzy. Dopiero wzięła tę sakwę, z kieszonki wyjęła i w garść mi... Ukradł! Nie ukradł, sobacze, ino moje...
Ogień, widocznie, wiary nie dawał, — buzowało się w nim zwątpienie i podejrzliwy śmiech, bo Szczepan pokrzykiwał i grubijańskiemi sypał obelgami, których powtórzyć nie sposób.