Strona:PL Stefan Żeromski - Wierna rzeka.djvu/014

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niem, nagle i niespodziewanie ujrzał pole, — pustą przestrzeń, — nizinę łąki... Wydało się, że to Bóg odsunął wreszcie ręką dzikie głogi i dał spojrzeć w bezdrzewne pustkowie. W dali ciągnęły się ośnieżone wzgórza, — pod ostatniem z nich widać było szereg chat wsi. Dymy nad nimi błękitne na niebie zaróżowionem... W pewnej odległości od tej wsi budynki szerokie o murowanych słupach, dwór z czarnym dachem rozsiadły wśród drzew. Widok ten tak był nieprawdopodobny dla powstańca po nieskończoności jednolitych drzew, że zdawał się być fenomenem snu, złudzeniem, naigrawaniem złego... Domostwa... Ludzie... Dym nad radosnym ogniem...
Nieszczęśliwy obalił się na ziemię. Leżąc, patrzał bezsilnie na białe obłoki, płynące w wysokiem niebieskiem przestworzu, — na pochyłą ziemię, — na ludzkie osiedla. Ostatnie tak samo były dalekie jak pierwsze. Nic na ziemi i niebie nie chciało tej ofiary z ran i z przelanej krwi. Wszystko jej było wrogie. Ta ziemia, na którą upadła głowa, była głucha. Ślepy i niemy był przestwór. Zimny wiatr nadciągał zdala. Tylko ten daleki dym... Błękitny, prześlicznym zwojem płynący coraz wyżej, powoływał, jak niepojęte a przecie przyjazne skinienie.
Ranny wypoczął, — wstał i, wsparty na kosturze, pociągnął w kierunku wsi. Miejsce teraz było równe, bez chróstów i kolek. Śnieg za dnia odtajały, pokrywając się cienkiem szkliwem od wieczornego przymrozka, ułatwiał drogę. Nogi sunęły po nim snadniej i bez bólu. To na czworakach, to na kuli chory przemierzył całą prawie szerokość równiny. Słyszał