Przejdź do zawartości

Strona:PL Stefan Żeromski - Wiatr od morza.djvu/293

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Oddech ludzi był jeszcze swobodny, powietrze wydzielało się dobrze, lecz zepsute przez oddechy nie mogło się nazewnątrz usunąć. Poczęli czuć zaduch swój własny, smród bezdennego przerażenia. Stawało się coraz bardziej gorąco. Szaleństwo czepiało się mózgów. Furya zapalała się w oczach. Ktoś łbem walił o ścianę żelazną. Inny szlochał z twarzą w dłoniach ukrytą. Klang podniósł głos. Głos twardy, zimny, spokojny, rozkazujący, jak zawsze:
— Słuchajcie! Jesteście żołnierzami! Jesteście Niemcami! Przysięga!
— »Przysięga«! — wrzasnął z drwiną jeden z tłumu.
— Na miejsca! — rozległ się rozkaz Klanga.
Ten i ów ruszył się odruchowo, żeby do swego aparatu podążyć.
— »Na miejsca«! — ryknął jeden z marynarzy, naśladując głos Klanga z nieopisanem szyderstwem. Klang powtórzył:
— Na miejsca!
— Milcz, szczeniaku! — wrzasnęło kilku naraz, pięści mu pod nos podsuwając.
— Ty pierwszy idź na swe miejsce! — wyszczekał w oczy Klanga kucharz łodzi.
— Temu się należy! — poszepnął ktoś z tłumu.
— Giń, psie! — szepnął pierwszy z brzegu, przystawiając otwór lufy browninga do samej skroni Klanga. Pociągnął za cyngiel. Strzał. Klang runął. Bez westchnienia odpoczął na wieki.
Von Arffberg oparł się plecami o półokrągłą ścianę łodzi i patrzał w rojowisko marynarzy. Robiło się duszno