Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

upływie tysiąclecia... Oczy patrzyły w bladą wstęgę drogi mlecznej, opasującej kulę niebieską, — a dusza nazywała ją pasem pochłonięcia... Wspomnienie okruchów wiedzy, dawniej powziętych i zastygłych w pamięci, było teraz smutną pociechą. Była pociechą ta myśl, że słońce, między milionami jemu podobnych, nie należy do wybitniejszych, — że ziemia z jej oceanem i górami jest pyłem, a gromada gwiazd, której ani oczyma, ani umysłem objąć nie można, nie wypełnia sobą wszechświata, lecz jest tylko jednym z układów. Pociechą była myśl, że Wega z Lutni zbliża się ku ziemi, że godzi w nią, zarówno jak Atair w Orła, jak Arkturus i Polluks. Daleko nad morzami, w ciemnem tle bezkresów firmamentu połyskiwał Syryusz dyamentowy. Ta gwiazda daleka w szczególny sposób przykuwała do siebie wyobraźnię. Oczy, wpatrzone w nią przez czas bardzo długi, spostrzegały drganie jej, jakby ruch owych płomieni, które się palą w gzemsach i płaszczyznach brylantu. Ryk morza przycichał nie w uchu, lecz w sercu. Rozdarcie duszy uśmierzało się, jak nacicha ból fizyczny. Nastawała chwila wysokiej rozkoszy, którą czasami wydaje ze siebie głębokie, samotne, nieuleczalne cierpienie. Człowiek stawał się tylko duchem. Unosił się nad ziemią jak umarły, który już ziemię porzucił i gości gdzieindziej, między gwiazdami. Można było wtedy bez boleści patrzeć poza siebie i widzieć swoją utratę. Można było wznosić się najwyżej ponad swoją głuchą i burzliwą miłość. Krótkie były te minuty. Wracał z ziemi osamotniony, ludzki, cielesny ból i krzyk jego stary, zawsze jednaki rozlegał się