Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kominka rozglądał się szczegółowo po pokoju, badał sprzęty i przeszywał je wzrokiem na wylot. Miała na sobie tę samą suknię, co w kabarecie. Kapelusz rzucony był na krzesło. Okrucieństwo, zemsta za przeżyte męczarnie, wściekłość rosnąca wybuchnęła w nim, lecz zdusił w sobie te furye. Patrzał w milczeniu na niezrównaną piękność twarzy Xenii, na wyraz najszczerszej, dziecięcej radości, rozpostarty w jej twarzy. Przypomniał sobie jej spojrzenia w restauracyi, rzucane na przygodnego współbiesiadnika — i cyniczny uśmiech wydobył z wewnątrz na swe usta, istny znak potępienia.
— Proszę mi przynajmniej wytłómaczyć, dla czego pan nie był łaskaw przyjść. Tak się nie robi, proszę pana warszawiaka. Ja czekałam. Trzeba mi było dać znać pneumatyczką...
— Proszę pani — i dziś przyszedłem pożegnać się z panią, bo jutro może ruszam w świat.
To „jutro“ i ów „świat“ były to wyrażenia romantyczne, których użycia nie mógł sobie odmówić.
— Grozi mi pan już po raz drugi swoim wyjazdem, — w dodatku teraz bez żadnego przygotowania. Przecież mogę zemdleć...
— Śledziłem panią i widziałem wszystko!
— No, co? Co pan widział? — wykrzyknęła na wpół z bekiem.
— W crémerie, w tej tawernie u apaszów... Wstyd!
— No, cóż takiego? Byłam z Teresą...
— Tak, tak!