Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zbyt prosta. Pustka. Ordynarny śmiech. Wreszcie i ulga. Ulga, jakby się nareszcie zlatywało na łeb w sztolnię.
— Miałem też o co tak się rozbijać!
Znowu śmiech.
— Tyle nocy i tyle dni.
Odszedł z pod tej bramy, powlókł się do końca ulicy i zobaczył napis:
— Rue Blanche.
A więc wszystko jest w porządku. Znowu szczera ulga, jakby kto kastetem strzelił między oczy i dobrotliwie przyćmił na długo myśli.
Śmiech najszczerszy i najserdeczniejszy:
— To ona mnie na jutro... Na tę godzinę czwartą...
Ziewał. Myśl, że trzeba wracać dokądś... Do domu? Którędy się to jedzie? Gdzież to tutaj zejście do Métro?
Myśl sarkastyczna:
— Nie! Nie, moja panno! Nic z godziny czwartej! Jeszczebym ci się dał skusić...
Skądże po tej refleksyi ten straszliwy ryk w piersiach, to dzikie wycie zwierzęcia, rządzącego człowiekiem, które teraz samotnie zdycha w polu? Nie mogąc zdławić wewnętrznych szlochów, nie mogąc zdeptać wolą samego siebie, szedł znowu w górę ulicy, tą samą drogą, z trudem dźwigając swe ciało. Miał głowę, ręce, nogi, krzyż, żebra jakby poprzetrącane żelaznym drągiem. Dotaszczył się do bulwaru Clichy i szedł dalej. Migotały mu w oczach wielorakie ognie i głupie znaki bud nocnych Montemartru. Ze strasznem, śmiercionośnem przekleństwem ciskał