Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/014

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

duszona istniała, jak zimny pocisk, o którym każdej chwili należało pamiętać, ażeby przypadkiem nie wybuchł. Było z tem niedogodnie w sferze myśli trzeźwych. Ta utajona troska zawadzała, jak zawadza organizmowi chore serce, biegnące niewłaściwymi skokami. A więc przyszły finansista opierał się rękoma o futryny okien wagonu i machinalną siłą przyduszał, przytłaczał pragnienia uczuć. Pociąg gnał szybciej, szybciej...
Oto nareszcie ukazało się miasto czarne i zadymione, dworzec Północny — miejsce tylu głębokich wzruszeń... Wędrowiec ujął w rękę tłomoczek, wysiadł i szybko wydostał się na ulicę. Późnojesienny, iście paryski deszcz zalewał chodniki. Ryszard zbiegł do Mètro i pojechał wprost do swojej starej dzielnicy. Tam tylko mógł mieszkać i żyć. Tam był Paryż blizki i znany, jakby cząstka ojczyzny. Wylazłszy z podziemia, udał się do hoteliku, gdzie dawniej biedował. Właścicielka, ukryta za swą szybą, siedziała w tem samem krześle, przed tym samym stolikiem, jakby ją wczoraj osierocił. Bardzo się (pozornie) ucieszyła, — nadewszystko, gdy zażądał numeru daleko większego, niż dawniej, na drugiem piętrze i z bardziej okazałymi meblami. Trudno zaś byłoby opisać jej macierzyńskie roztkliwienie, gdy z góry za miesiąc zapłacił. Ten sam tedy wydeptany dywan na schodach i ten sam zapracowany aż do śmierci Adryan, poczciwy, łysy garson, życzliwy, dobry, wytrawny biedaczysko-pracownik. Przywitał się z dawnym klientem, jak istotnie ktoś z rodziny. Pogawędził o życiu krótko, węzłowato, a doprawdy —