Zastrzegłem się, że mię tutaj zmuszono. Chciałem mówić ogólnikowo, chowając szczegóły dla siebie. Skoro żądają dowodów, muszę dać dowody.
I jakież dowody pan profesor przytoczy na niekorzyść Smugonia?
W gruncie rzeczy — niby nic. Zwróćmy jednak uwagę na to, czem ten człowiek jest teraz zajęty. Bóg wie czem, wszystkiem, tylko nie sprawami swego zawodu, tylko nie szkołą.
Temu człowiekowi można z pewnością niejedno zarzucić, ale nikt mu nie udowodni opuszczania się w pracy. Ja sama to mówię, panie profesorze, choć to dziwnie brzmi w moich ustach. Ja to mówię, bo to prawda.
Zaraz. Państwo mię nie rozumiecie. Nasze kursy miały rozwinąć w nauczycielach ludowych ich, że tak powiem, wartość szkolną. A rozwinęły w nich obok odrobiny znajomości gramatyki, geologii, historyi, obok odrobiny wiadomości politycznych, niepomierną sumę ambicyi, rozwydrzyły ich, stworzyły w ich duszach karyerowiczowstwo.
Na przykładzie mego męża tego karyerowiczowstwa chyba pan profesor nie dowiedzie.