współczuciem na Jędrka i z żalem w głosie wymówił:
— Cóż robić... musisz pan zaraz opuścić gimnazjum.
Radek zgarnął swe książki i kajety do tornistra, zarzucił go na plecy i wyszedł, złożywszy ukłon gospodarzowi klasy, jakby się oddalał na pauzę. Było już po dzwonku. Korytarz górny i schody opustoszały. Z którejś klasy dawał się słyszeć równy głos nauczyciela fizyki:
— W tym celu bierzemy dwa pręty metalowe...
Radek szedł po schodach noga za nogą, bezwładnie myśląc: w tym celu bierzemy... Był spokojny, choć serce jego z bolesną siłą tłukło się o żebra, a zimne dreszcze przeszywały ciało i kości. Minął przedsionek, wyszedł na dziedziniec i tam zakręcił się na miejscu. W owej chwili przypomniał sobie ułamany badyl głogu, a raczej zrośnięte z nim westchnienie szczęśliwe.
— Już po wszystkiem... — wymówiły jego omdlałe wargi.
Jak błędny zbliżył się do muru zamykającego podwórze i siadł na kamieniu, który tam leżał. Był to długi, ociosany głaz piaskowca. Spoczywał na tem miejscu pewno od wieków, a przynajmniej od czasu założenia konwiktu przez ojców Jezuitów. W bliskości znać było wybornie udeptane mety do gry w extrę. Dziedziniec był w owej chwili pusty. Wiatr jesienny huczał w nagich konarach kasztanów, zwisających nad murem, garnął na kupę zeschłe, skurczone, ceglaste i żółte liście, strzępki zagryzmolonych papierów i miótł
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/228
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.