Przejdź do zawartości

Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/069

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Sam ojciec nie ma wyobrażenia o udareniach, a będzie tu mnie uczył! — wrzeszczał piskliwie i z zajadłością nadzwyczajną głos dziecięcy.
— Ja ci się nie pytam, cembale, o to, czy ja utniem udarenia, czy nie, tylko ci każę czytać... — odpowiadał głos gruby.
— No, to ja ojcu mówię, że ojciec nie umie! Golić brody ojciec umie, strzyc kłaki to samo, ale co do czytania, to tam już nie ojca głowa.
— Widzieliście wy, moi ludzie... — biadał głos gruby. — Jeszcze to to do sztuby nie weszło, a już jaki rezon. A cóż to będzie potem? Ojcem swym, rodzicem gardzisz?
— E!... daj mi tam ojciec święty pokój!... Pan inaczej kazał czytać, i cała rzecz.
— Ale tu pana niema, rozumiesz ty to? Jutro, albo pojutrze wezmą cię na spytki i pójdziesz na grzyby, jak nie będziesz czytał, bo zapomnisz na amen.
— A zaraz, na grzyby... — mruknął głos dziecięcy.
Marcinek, stojąc w oknie, szeptał oklepane terminy gramatyczne, które umiał, niedość powiedzieć, jak pacierz, bo na wyrywki, jak tabliczkę mnożenia, — i spoglądał apatycznie na dziedziniec.
Rozmowa w sąsiednim numerze mało go interesowała, natomiast uderzało go to, co widział obok mieszkania stróża.
Stał tam izraelita, odziany w surdut długi, ale nie sięgający do kostek, i zupełnie czysty. Trzymał w ustach białą kościaną rączkę laski i słuchał tego, co mu żywo rozpowiadał numerowy. Kiedy niekiedy