Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/043

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Marcinek wsunął się do pokoju i lękliwym głosem rzekł do nauczyciela:
— O, proszę pana, tam idzie...
— Bardzo dobrze, idź teraz, mój kochany, i schowaj się w kuchni razem z Józią. Niech ręka Boska broni, żeby was dyrektor zobaczył!
Wychodząc z pokoju, Marcinek obejrzał się na »belfra«, który w owej chwili stał przed jednym z obrazów religijnych. Twarz nauczyciela była biała, jak papier. Głowę miał schyloną, oczy przymknięte i szeptał półgłośno:
— Panie Jezu Chryste, dopomóż-że mi też... Panie Jezu miłosierny... Zbawicielu... Zbawicielu!...
W owej chwili wbiegła do izby pani Marcjanna i, potrącając Borowicza, wołała:
— Idzie! idzie!...
Pan Wiechowski wyszedł do szkoły, a tymczasem w »stancji« czyniono przygotowania ostateczne: okryto stół serwetą, nastawiono samowar i wycierano talerze, szklanki, noże i powyłamywane widelce.
Marcinek wynalazł już był dla siebie i towarzyszki bezpieczne schronienie za drzwiami między ścianą i ogromną szafarnią, która zajmowała połowę kuchenki. Wtuleni w najciemniejszy kąt, oddawali się obydwoje z całą gorliwością, co najmniej przez jakie półtorej godziny, misji ukrycia swych osób. Nakazywali sobie wzajem nieustannie milczenie, przysłuchiwali się z biciem serc każdemu szelestowi i tylko kiedy niekiedy ważyli się półszeptem wypowiadać jakieś niewyraźne sylaby.
Dopiero po upływie dwu godzin wbiegła raptem