z wielkim trudem i mozołem. Twarz mu się mieniła, mięśnie oblicza, rąk i nóg wykonywały bezcelową pracę takiego naprężenia, jakby uczeń dźwigał belki, rąbał drwa, lub orał. Skoro jednak zmógł jakieś — pięć razy sześć — i napisał »kółko«, — zaraz półgłosem, tak, żeby nauczyciel słyszał, tłómaczył całą sprawę:
— Piatiu sześt’... tridcat’...
A nauczyciel nie zwracał teraz uwagi ani na Michcika, ani na Piątka, który zaczął pokazywać swoją sztukę, — lecz ciągle, z martwym stoicyzmem patrzał w okno.
Marcinek, słuchając po raz drugi czytania Piątka, przypomniał sobie żyda Zelika, krawca wiejskiego, który często w Gawronkach siedział całemi miesiącami na robocie. Stanął mu w oczach, jak żywy, — zgrzybiały, na pół ślepy, śmieszny żydzina, z wiecznie oplutą brodą, gdy siedzi i zeszywa stary kożuch barani. Okulary, związane szpagatem, wiszą mu na końcu nosa, igła nie trafia w skórę kożucha, lecz w palec, później w pustą przestrzeń, później gdzieś więźnie...
Marcinek pragnąłby roześmiać się serdecznie z kłopotów Zelika, z jego powolnego ścibania, lecz czuje na twarzy łzy żalu i niewymownej miłości nawet dla żyda z Gawronek... Czytanie Piątka wywiera na niego, nie wiedzieć czemu, tak dziwne wrażenie.
Piątek trafia na dźwięki, łapie je z pośpiechem, wiąże i spaja, jakby uderzeniem pięści, pcha, jakby całym korpusem, do kupy... Słychać dziwne słowa... Oto malec stęka:
— Pie... piet... pietu... pietuch...
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/030
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.