Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/024

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pierzyny, nieco dalej wielki nos i wąsy, które poruszały się miarowo wskutek chrapania, jeszcze dalej półokrągły koszyk, wyszyty paciorkami, a przy mdłem świetle błyszczący, jak kły obnażone.
Uczucie osamotnienia, graniczącego z rozpaczą, chwyciło małego szlachcica stalowemi szponami. Wzrok jego latał niespokojnie od przedmiotu do przedmiotu, z miejsca na miejsce, szukając czegoś znajomego i bliskiego. Spoczął wreszcie na tym kącie kanapki, gdzie siedzieli rodzice, ale i tam spał ktoś obcy. Z kątów izby, zasnutych mrokiem, wychylał się strach wielkooki, a widok gratów, stojących w półświetle, zdawał się grozić w sposób złowrogi. Długo malec siedział na posłaniu, patrząc bezsilnie i nie będąc w stanie najsroższem swojem cierpieniem odgadnąć, po co to wszystko z nim zrobiono, co to znaczy, dla jakiej racji tak jest męczony.
Nazajutrz, po nocy źle przespanej, obudził się bardzo nierychło. W mieszkaniu nie było nikogo, łóżko nauczycielskie było posłane, kanapka uprzątnięta. Za drzwiami, obok których wisiał kalendarz i dyscyplina, rozlegało się prawie nieustające kaszlanie i cichy pomruk rozmów, urozmaicany od czasu do czasu przez śmiech rubaszny, albo płacz hałaśliwy.
Marcinek, rozciekawiony do najwyższego stopnia, wyskoczył z łóżka, ubrał się co tchu i nasłuchiwał pod tajemniczemi drzwiami, które wczoraj taki miały pozór, jakby prowadziły do pustego lamusu, a dziś były zasłoną jakiegoś interesującego widowiska.
— A co to, kawaler ciekawy zobaczyć szkołę? — krzyknęła nauczycielowa, wynurzając się z kuchenki. —