Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/010

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

maślocha, i w brunatnej sukmanie — mocno trzymał lejce garściami, ukrytemi w niezmiernych rękawicach wełnianych, o jednym wielkim palcu.
Konie były wypoczęte, nie chodziły bowiem od pewnego już czasu do żadnej ciężkiej roboty, to też pomykały, parskając, ostrego kłusa, po ledwo przetartej, a już znowu na pół zadętej drożynie, i sucho, jednostajnie trzaskały podkowami o nadmarzniętą, zwierzchnią skorupę śniegu.
Pan Walenty Borowicz ćmił fajkę na krótkim cybuszku, wychylał się co kilka minut na bok i przyglądał uważnie już to sanicom, już migającym kopytom. Wiatr go chłostał po zaczerwienionej twarzy i on to zapewne wyciskał owe łzy, które szlachcic ukradkiem ocierał.
Pani Borowiczowa nie siliła się wcale na maskowanie wzruszenia. Łzy stały bez przerwy w jej oczach, skierowanych na syna. Twarz ta, niegdyś piękna, a w owej chwili wyniszczona już bardzo przez troski i chorobę piersiową, miała niezwykły wyraz namysłu, czy jakiejś głębokiej a gorzkiej rozwagi.
Malec siedział »w nogach«, tyłem do koni. Był to duży, tęgi i muskularny chłopak ośmioletni, z twarzą nie tyle piękną, ile rozumną i miłą. Oczy miał czarne, połyskliwe, w cieniu gęstych brwi ukryte. Włosy, krótko przystrzyżone, »na jeża«, okrywała barankowa czapka, wciśnięta na uszy. Miał na sobie zgrabną bekieszę z futrzanym kołnierzem i wełniane rękawiczki. Włożono nań ten strój odświętny, za którym tak przepadał, ale za to wieziono go do szkoły. Z niemego smutku matki, z miny ojca, udającego do-