Przejdź do zawartości

Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czasu do czasu, pokończyli gimnazyum i ruszyli do Warszawy. Wówczas uczuł się tak samotnym i opuszczonym, jakby utracił najbliższych współbraci w tych, którzy zaledwie tolerowali go w swojem towarzystwie. Nieznośna refleksya dręczyła go ciągłym powrotem i przypominaniem, że za owe trzy kubełki piwa przehandlował życie. Bo czyliż można było życiem nazywać przebywanie w rodzinnym Włocku? Pół dnia trawił w biurze na wykonywaniu figlasów kaligraficznych, w południe zjadał obiad za 40 kopiejek, a później odbywał włóczęgę po mieście, łażenie z ulicy na ulicę, łażenie bez celu, bez zamiaru, nudne, jednostajne, obrzydłe samo w sobie, zabijające, okropne, jeżeli dopisywała pogoda, albo wysiadywał w zakopconej cukierni podczas słoty, odczytując trzy czy cztery gazety konserwatywne, co było czynnością stokroć nudniejszą, niż samo wydeptywanie chodników. Czasami grywał w bilard, jeżeli ta satysfakcya nie groziła przeskoczeniem budżetu. Po za tem nic się nie zdarzało na tym stepie dni jednostajnych, w tej zatęchłej sadzawce, jaką (dla urzędników Pałaty) jest miasto gubernialne.
Najuboższy człowiek w Europie może za swoje trzy cwancygiery nabyć numer liberalnego, czy humorystycznego piśmidełka i pośmiać się, pozłościć, naodgrażać, albo przynajmniej rozerwać umysł skłopotany jakąś wiadomostką o rzeczach ciekawych. W miastach gubernialnych Azyi nadwiślańskiej dla urzędników Izby skarbowej nic nigdy nie ukazuje się na horyzoncie, niema zjawisk zajmujących, albowiem rzeczy ciekawe pochłania policya. Urzędnicy Pałaty są tam dużemi, grzecznemi dziećmi, które niczego się nie napierają