Stanąwszy na progu mieszkania o godzinie dziesiątej wieczorem po powrocie z długiej włóczęgi po parku łazienkowskim, Jakób Ulewicz drgnął całem ciałem. Uderzyło go z niezwyczajną siłą poczucie brudu i tej okropnej nędzy. Usiadł na łóżku i długo myślał o matce i ojcu, dawno zmarłych, o dostatnim domu rodzinnym i przecudownych wieczorach letnich, spędzanych tam u kolan kochanych rodziców, na ganku starego dworu. Rozmyślał tak aż do godziny drugiej w nocy, ciągle mając na uwadze swój ogromny, pusty pokój z łóżkiem na koślawych nogach, brudnem prześcieradłem, ze słomą wylatującą z dziurawego siennika, ze spaczonym stołem, który hańbiłby każdą kuchnię, z pogruchotaną lampą, stertą pudełek po zapałkach i gilzach, oraz zaduchem pomyj, od trzech tygodni wcale nie wynoszonych. Gdy nieustanny a tak nieznośny trzask dorożek, pędzących po bruku ucichać zaczął i na schodach płomyki gazowe przykręcono, zniósł z czwartego piętra dwa pełne do ostatniej linii wiadra pomyj i wylał je na śmietnik. Operacya ta trwała bardzo długo, należało bowiem stąpać tak ostrożnie, aby jej stróż Wiktor nie spostrzegł i aby nie trzeba było nazajutrz obserwować jego figlarnego uśmiechu. Następnie poszedł z dzbankiem po wodę. Jakże długą
Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/179
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.