Przejdź do zawartości

Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyborne łoże pod piecem, pękniętym od drzwiczek do wierzchniego gzymsu i zakopconego jak stara latarnia. Za chwilę leżałem już, otulając się kołderką pani gorzelanej i byłbym usnął w tej chwili, gdyby nie stukanie we drzwi...
— Kto i czego? — mruknął ponuro aptekarz.
— To ja, wielmożny dochtorze...
— Sam pójdę, bestyo, sam będę, powiadam... nie leź!...
Doktór... myślałem. Przyglądałem mu się sennemi oczyma. Mały był, zgarbiony, z głową między ramiona schowaną. Długie, siwe włosy spadały mu na ramiona; odczesywał je na bok z czoła młodzieńczego niemal i dziwnie pięknego. Żółtawe, długie wąsy spadały mu po bokach ust o boleśnie zagiętych ku dołowi kątach. Trudno było określić, w jakim był wieku: twarz miał człowieka w sile wieku, a białe jak mleko włosy; w czerwonych wygasłych oczach wyraz wiecznej posępności i przedwczesną zgrzybiałość w ruchach.
Ubrany był w «kacabaję» brunatną z grubego chłopskiego sukna, sięgającą kolan, w szerokie, z jakiegoś niezdartego materyału spodnie, okrywające jak spódnica buty na wysokich obcasach, których tajemnicę wyrabiania posiadają niektórzy już tylko majstrowie kunsztu szewckiego. Z bocznej kieszeni kacabai zwieszał się łańcuszek srebrny od zegarka.
Odwrócił się nagle i popatrzył na mnie przeszywającym, szyderczym wzrokiem.
— Nóżki pewnie spuchły po walczykach i mazurkach... aa?
— Nie, panie dobrodzieju...