Przejdź do zawartości

Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

obcęgi, wywinęły mną w powietrzu, niby szczotką do czyszczenia butów i w ciągu nadzwyczaj krótkiego przeciągu czasu wniosły mnie do izby. Cały ten proces wybuchnął i odbył się tak szybko, że zaledwie zdążyłem zamknąć oczy i pomyśleć:
— Aha — nadeszła chwila! Trzeba będzie, zdaje się, trzasnąć kopytami i wyzionąć ducha w ofierze «za szybkie, pomyślne i zupełne zrusyfikowanie tego kraju»...
Otworzywszy oczy, ochłonąłem cokolwiek. Otaczała mnie wprawdzie grupa parobków z groźnemi minami i pięściami, wymownie ulokowanemi na moim karku, ale nie miała zamiaru odbierać mi życia bez sądu i natychmiast. Poprostu te chamy stały i patrzyły na mnie — no i ja również stałem i patrzyłem na nich.
Koniec końców rzekłem pierwszy:
— Dobry wieczór, chłopcy! Cóżeście mnie wnieśli do izby tak ostrożnie, jak koszyk z jajami?
— My takie jaja, co pod oknamy łażą i podpatrują, nieraz tłuczemy teeż! — zaśpiewał jeden z gromadki, mrugając ku mnie lewem okiem bez cienia uczuć przyjaznych.
— Przez szyby to tylko złodziej może zaglądać, a ze złodziejem to jest krótka sprawa — rzekł drugi, patrząc obojętnie na koniec mojego nosa.
— Jeszcze bełwan po polsku będzie mówił — widziałeś?... — mruknął ktoś z kąta.
Tymczasem ten, co mnie najsilniej, o ile sobie mogę przypomnieć, trzymał w objęciach, nieznacznie przysunął się do łoża starca i rzekł do niego półgłosem: