Przejdź do zawartości

Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/315

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czemuż tam jest tylośna dziura? Dach jest od tego, żeby w nim właśnie dziur nie było, przez które barany mogłyby przełazić ze świata na strych
— Proszę pana! — zadrwił dozorca, ewentualnie stróż. — Baj-baju: nie takie tera caszy, żeby się o dziury w dachu kramarzyć. Mieszka się i już.
— Rozumiem, panie dozorco. Ale tam bije jakiś niemiły zapach z pod podłogi. Czemu to przypisać?
— Zapach bije z pod podłogi, bo to jest szczytowa ściana. Belka tam gnije i legary tosamo. Jakże nie ma gnić, jak to jest szczytowa ściana, a do tego jeszcze dochodzi taki interes, że to jest pokój narożny.
Otrzymawszy te wyjaśnienia, Cezary, pouczony i pokrzepiony na duchu, już się o nic nie kramarzył. Mieszkał i już. Pokój mu się jednak nie podobał. Był mały, — na jakie dziesięć lat przed wojną europejską pomalowany na kolor zupy pomidorowej, — jakiś nieporęczny, a nadto przewiewny. Nie wiało jednak z okna i ze drzwi czyste powietrze, lecz zapach pewnych niezbędnych »ubikacyi«, które mieściły się na dole wprawdzie, lecz właśnie pod oknem tego pokoju. Nadto stał tuż za murem blaszany komin piekarni, który, jak zawzięty dyabeł, walił wciąż w okno studenckie kłębami burego dymu. W nocy słychać było nieustający hurgot wózków z pieczywem, pędzonych ręcznie z pieca chlebowego, od czego cienkie, choć tak stare mury drżały, jak w febrze. Nie był to, słowem pokój przyjemny. I Buławnik nie był przyjemnym towarzyszem: egoista i skąpiec za dnia, prześmiewca i ordynus wieczorem, w nocy chrapał za dziesięciu. Lecz Baryka nie miał wyboru. Musiał ko-

304