Przejdź do zawartości

Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/303

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

to, co mówił. Lubili gadać i słuchać tylko o tutejszem, o realnem, o widocznem, dotykalnem, o tak dotykalnem i tutejszem, że on znowu tego nie rozumiał. Wszystko musiało być na przykładzie z tej okolicy, wszystko musiało tutaj się przydarzyć i o tutejsze stosunki zaczepiać. Inaczej było obce, dalekie, nienaskie, zaświatowe, a więc nieinteresujące. Wszystko, cokolwiek mówili i czem się interesowali, zahaczało się o jadło i napitek, obracało się dokoła opału i odzienia, przeżycia zimy i przednowka, a doczekania drugiego lata. A na drugie lato i drugą jesień będzie znowu to samo: wyrobić, wydębić z okrutnej, twardej ziemi tyle, żeby przejeść całą zimę bez głodowania, przetrzymać przednówek — i znowu dalej — do »nowego«.
W pewnej chwili tych gawęd o jadle i o przyodziewku od zimna Cezarego pchnął nóż wściekłości: — cóż za zwierzęce pędzicie życie, chłopy silne i zdrowe! Jedni mają jadła tyle, że z niego urządzili kult, obrzęd, nałóg, obyczaj i jakąś świętość, a drudzy po to tylko żyją, żeby nie zdychać z głodu! Zbuntujcież się, chłopy potężne, przeciwko swojemu sobaczemu losowi! — myślał Cezary, siedząc na worku miękich otrąb. Ta myśl, ten grzmot wewnętrzny, był pewną siłą duchową, przeciwstawiającą się burzy, szalejącej nad miękiemi postawy duszy.
Siedział we młynie aż do obiadu, wciąż zaciekle z chłopowinami pogadując. Później, przed samym już obiadem, obszedł stajnie, obory, stodoły i śpichlerz folwarczny, włażąc, jak istny detektyw, w najdrobniejsze szczegóły.




292