Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Panie Cezary... Żegnam pana.
— Co pani zrobiła? — krzyknął w uniesieniu.
— Ja nic nie wiem. Coś się dzieje... ze mną... Bądź zdrów, Czaruś...
W pokoju nie było nikogo. Znagła wszedł ksiądz Anastazy. Szlochając, gestem, nie znoszącym przeczenia wsunął prawą rękę Cezarego w zimną, drgającą dłoń Karoliny, okręcił obiedwie ręce stułą i począł, szepcąc łacińską modlitwę, kreślić znaki krzyża nad temi rękami związanemi.
Twarz Karoliny złagodniała. Światło białe przez nią przeleciało. Wśród nadludzkich, widać, boleści przebił się uśmiech. Gościł przez chwilę na wargach czarnych, jakby z żelaza. Cezary nachylił się i złożył pocałunek na tych wargach, których pierwszy dotknął ustami — i ostatni. Odskoczył, bo usta te bezwładnie się rozchyliły i, wśród jęku potwornego, cały język z pomiędzy nich się nazewnątrz wywalił. Jeszcze raz, drugi jęk się powtórzył — i wszystko ustało dziwnie raptownie. Lekarz przyłożył ucho do piersi Karoliny. Długo słuchał. Strzepnął palcami, podniósł się i począł sprzątać swe statki, szukać porzuconego paltota i kapelusza. Karolina umarła. Doktór rzekł:
— Państwo będą łaskawi dać znać do powiatowego lekarza. Tu jest wyraźne otrucie.
Najprzód milczenie, później jęk powszechny, płacz serdeczny, krzyk, rumor głosów odpowiedział na to oświadczenie. Wszystko zaroiło się, zakotłowało. Ksiądz Anastazy, oblegany przez wszystkich, płacząc gorzko, powiedział:
— Nic wam bracia i siostry, nie mogę powie-

259