Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na zaprzęg cugowy, buchający kłębami pary, — i biegł do swej roboty. Głębokie błoto traktu wlewać się zdawało na podwórka i łączyć, spajać z gnojówkami. Nieznośny smutek na widok nędzy bytowania ludzkiego wśród tych bajorzysk i gnojówek powiał na Cezarego.
— Szklane domy... — wycedził przez zęby.
— Co mówisz? — pytał ksiądz Anastazy.
— Miła wieś... — rzekł Cezary.
— A wieś, jak wieś. Ani miła, ani nie miła. Poprostu Odolany. Pracy tu trzeba, och, pracy! Ludek tu dobry, poczciwy, bogobojny, zapobiegliwy, pracowity, ale pracy nad nimi trzeba — po łokcie!
Cezary zaśmiał się zcicha.
— Cóż ty się śmiejesz? Ja dobrze wiem, co mówię, bo wśród nich żyję. Wszyscy oni jednacy.
— Nie śmieję się, księże Anastazy, tylko ziewam. Och, ziewam!




Po rozkoszach pikniku nastały dnie jałowe i nudne. Im ta zabawa większy wywołała rwetes i głębsze zamieszanie, tem bardziej i głębiej dawał się następnie odczuć spokój wsi i surowość codziennej pracy. Cezary Baryka nie dopominał się już o posadę na Chłodku. Przebąkiwał o powrocie do Warszawy i na medycynę, ale to tylko dla pozoru i jakgdyby dla sprowokowania wyraźniejszych zaprosin na pobyt dłuższy. Trudnoby mu było w tym czasie odjechać. Wrósł tu nagle po pas, a nawet po ramiona. Miał tysiąc spraw do załatwienia, a wszystkie zmierzały do wyszukania pretekstów. Wiercił się i zżymał na miejscu, nie mogąc wy-

250