— Cóżby pan tutaj robił? Agitować?
— Żadnych agitacyi! Gdy przyjdzie pora, to oni sami się zaagitują najlepiej. Cóż to za cierpliwy lud! Lecz przyjdzie chwila, że rozum w ten lud wejdzie. Rozum się pchać będzie drzwiami i oknami do tych chat i legowisk. Nie moja to sprawa agitacya. Ojciec mi agitacyi zakazał pewnemi legendami.
— Więc co?
— Ludzibym tu chciał poznać. Własnemi oczyma zobaczyć wszystko. Tych prostych. Chłopów, Żydów, robotników, rzemieślników, rybaków, pracowitych i urwipołciów, dobrych i złych, mądrych i głuptasów. Chciałoby mi się gadać o ich życiu. Nażyć się z nimi!
— Dziwny gust!
— Może i dziwny, ale — co robić! Taka natura. Byłbym dobrym pisarczykiem, daję pani słowo. Cały dzieńbym robił, co każą. A wieczorkiem, po zachodzie słońca, gdy już wszelkie roboty będą skończone, chciałbym sobie tutaj siadywać, albo tam pod lipami, patrzeć na tę wodę szeroką — szeroką, gdy ją księżyc oświeci, albo gwiazdy ukażą, — na tę »sekułę«, — i tak sobie tutaj w samotności — matkę wspominać... Matkę wspominać... — zaśpiewał z cicha samemu sobie, jakby słuchaczki obok niego wcale nie było.
Z głową podpartą na rękach patrzył na wodę. Panna Karolina przyglądała mu się spod oka z baczną uwagą.
Właśnie ksiądz Anastazy i Hipolit Wielosławski ukazali się na grobli i zdążali ku tamtym dwojgu, zatopionym w milczeniu.