Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jemnicę jego życia... O wnętrzu worka, który ów z tak straszną męką na plecach dźwiga. Niesie tam pewno kilka ćwiartek kartofli dla kupy swych dzieci, czekających z głodnem utęsknieniem. Znamy to, znamy... Znamy utęsknienie głodowe! Niesie tam może dwa duże bochny kwaśnego, żytniego chleba, który tak dyabelnie smakuje, gdy żołądek jest pusty i kiszki puste. Znamy to, znamy... Niesie tam może kradzione jakoweś rzeczy... Niesie tam może kradzione chłopskie buty, które »wydaje« na dziesiątą wieś, żeby ich już do końca świata właściciel nie poznał. Któż jego wie? Kto zbada machinacye wiejskiego Żyda? Tak jest, czy owak, dźwiga na sobie ciężar, a dźwigając go, pełza po błocie i piasku, szarga się i »flańta« po drogach prastarych ziemi. Szarga się po ziemi i dźwiga na sobie ciężary w tej samej chwili, gdy w samolocie, szybującym z Warszawy do Paryża, środkiem obłoków i nad obłokami wytworna dama podróżująca, dla skrócenia sobie nudnego czasu między stacyami powietrznemi Warszawa — Praga-Czeska, śpi smacznie, ułożywszy się na dnie lotnej kabiny. O, nędzo, nędzo biednego, brudnego Zyda, któż cię wysłowi!
Bryczka wyminęła dwu starych chłopów, którzy szli na bosaka z koszykami ręcznemi w ręku. Nogi ich ciapały po zimnych kałużach i mięsiły błoto zgęstniałe. Gadali. Gadali zawzięcie, głośno, z wrzaskiem. Bryczka pędząca nie wielkie na nich zrobiła wrażenie. Zaledwie na krótką chwileczkę przerwali rozmowę. Ach, jakże by to było ciekawe, — nie! — jakieżby to było szczęście wyskoczyć z tej lśniącej, iskrzącej się wolantki, zdjąć buty, ciapać nogami po błocie, wdać

186