Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cież tę zupę! Dawajcie tę cielęcą... A na rożnie też aby? Mój Boże kochany... Karusia, — na rożnie aby?...
Panna Karolina uroczyście przysięgła, podnosząc dwa palce.
— Ale tę sałatkę, to sama przyrządź...
— Już o sałatkę bądź spokojny...
— Mówisz? — troskał się ojciec duchowny.
W czasie tego całego galimatyasu matka Hipolita, siedząc w dużym fotelu, nie wydawała głosu. Wodziła oczyma za synem i łzy szczęśliwe, sekretne, niepowstrzymane bez przerwy lały się z jej oczu.
— Mamusia sobie tam cicho-sza popłakuje, — rzekł tkliwie Hipolit. — Wy sobie tam gadajcie głośno, co chcecie, a ja sobie za wszystkie czasy popłaczę. No, nie? Każdy ma swój sposób na radość. A oto Czaruś Baryka, mój rodzony przyjaciel, nie ma ojca ani matki. Ojciec to mu nawet teraz niedawno umarł. I w jakich warunkach! A Czaruś żyje. I bił się, że aż trzeszczało. I chodzi. I śmieje się. I teraz sobie znowu starki kropnie!
— O, widzisz! Toś powiedział, Hip, słowo — cymes! Pijemy za zdrowie życia! I to w ręce mamusi! — wołał ksiądz Nastek.
— Ja nie mogę pić, mój prałacie miły. Wiesz. Serce. I tak jestem mocno pijana, gdy patrzę na tego piechura... — rzekła pani Wielosławska, roztapiając się w uśmiechu szczęścia i nie spuszczając z Hipolita oczu rozradowanych.
— Et — Hipowi teraz będzie dobrze w Nawłoci! — westchnął księżulo. — Tak mi się coś wy-

139