Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Raduski pomógł jej wysiąść i odprowadził zmokniętą do bramy kamienicznej. W chwili rozstania, mówiła, wpatrując się weń swemi dziwnemi oczyma:
— Mój mąż kilka miesięcy już leży w łóżku...
— Jakto?
— Kilka miesięcy choruje... Gdyby tylko mógł podziękować panu za jego dobroć... Może pan będzie łaskaw odwiedzić nas kiedy... Zygmunt, mój mąż, byłby panu bardzo, bardzo wdzięczny.
Wydawca Echa był ciągle tak zdumiony temi wszystkiemi wiadomościami, że nie mógł zoryentować się, co ma w danej chwili czynić i mówić. Pani Poziemska uśmiechnęła się do niego życzliwie i znikła w ciemnem zagłębieniu schodów. Medytował w bramie jeszcze czas pewien, potem zapłacił dorożkarzowi należność i piechotą udał się w swoją stronę. Deszcz już był ustał i rozsiewały się tylko lekkie pyły wodne. Chmury przeszły daleko i odsłoniły błękit nieba. Znalazłszy się w swem mieszkaniu, Raduski zrzucił mokre odzienie i przebrał się w garnitur wizytowy. W chwili, kiedy już w zupełności dokonał tego dzieła, siadł na krześle i myślał, co czynić dalej. Paliła się w nim jakaś gorączkowa wizya, niecierpliwość, podobna do bardzo dawnej, kiedy w dzieciństwie miał nadzieję być w teatrze i usiłował przewidzieć, odgadnąć, co tam zobaczy. Teraz owa wyostrzona ciekawość splatała się mocno z jakimś zabobonnym pewnikiem, który leżał w głębi duszy, jak mała kruszynka na źrenicy, patrzącej w daleki krajobraz. Czasami bolesne ściśnienie serca dosięgało takiego stopnia, że z niego rósł ból szczery. Oczy pani Poziemskiej patrzyły ciągle, piękne oczy,