Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/093

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pan Grzybowicz mrugał prędko powiekami i wciskał co chwila swe binokle z taką zapamiętałością, jakby miał intencyę wydłubać sobie naraz obydwie gałki oczne. Po chwili dopiero rzekł głosem zmienionym:
— Panie dobrodzieju... Ja nie rozumiem... Ależ i owszem! Słyszane rzeczy!
— Czy pan pracował już w jakiej redakcyi?
— W redakcyi? Nie. Stale — nie. Zawsze paliłem się do tego, jak trociczka... Cóż, kiedy nie! Pisywałem stale na kursach do jednego pisma... tam... Ale to, proszę pana, to inne sprawy.
— Inne sprawy?... No, a później?
— Z drugiego kursu prawa wymydliło mię...
— Co pana wymydliło?
— E... nic... drobnostka... brak dochodów. Ożeniłem się. Tu człowieka wiatr zaniósł — i koniec. To jest ja pisywałem od dawna, no, ale to prywatnie.
— Niby jak to prywatnie?
— Uważa pan bez czyhania na druk. To tam literackie różne, rozmaite...
— Wiersze?
— Tj... Ale teraz ja nie waham się ręczyć, że opracowałbym z całą sumiennością, z całą sumiennością!...
Raduski zaczął objaśniać mu swój pogląd na gazetę i wyłuszczał w skróceniu projektowane artykuły. W miarę, jak mówił, twarz Grzybowicza bladła i jaśniała przedziwnie, jakby na nią blask padał. Z warg jego uśmiechało się uczucie, tak bezmierne, z oczu strzelał taki błysk namiętności, że aż w piersi Raduskiego zatlił westchnienie.
— Tym sposobem — prawił wydawca — możnaby