Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/091

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

smutny. O krok przed szybami stał niby nieubłagana, zazdrosna okiennica. Nad czarnym daszkiem, z którego większość gontów odpadła, rozpościerały się gałęzie drzewa jabłoni, rosnącej w ogrodzie sąsiednim.
Raduski uśmiechnął się niewiedzieć czemu do cudnej, lśniącej, soczystej jasnozielonej smugi liści, która niby pozdrowienie przyrody zaglądała do tego mieszkania. Sprzęty w pierwszej izbie były skromne nad wyraz. W drugiej widać było poręcz starej kanapy i róg stołu, zawalony plikami papierów.
Gdy Raduski postawił krok jeszcze, dał się stamtąd słyszeć okrzyk:
— Hela, to ty?
— Czy pan Grzybowicz jest w domu? — zapytał gość z bezwiednym ukłonem.
We drzwiach stanął człowiek młody, niskiego wzrostu, krępy i czupurny. Idąc ku Raduskiemu, prawą ręką wpychał machinalnym ruchem na nos binokle, a drugą osłaniał gors koszuli.
— Czy pan Grzybowicz? — zapytał przybyły.
— Tak jest.
— Nazywam się Raduski. Mam do pana interes, pewną prośbę, o której chciałbym pomówić. Czy ma pan wolną chwilę czasu?...
— O... Ależ... Natychmiast!
Mówiąc to, pan Grzybowicz cofał się szybko do drugiej stancyi i znikł w niej na czas bardzo długi. Słychać było stamtąd szelest, łoskot a nawet szczęk błyskawicznie dokonywanego stawiania pokoju w figurze wizytowej. Raduski skorzystał z tej chwili czasu, ażeby wznieść oczy ku pięknej gałęzi. Myśl jego nagle