Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/015

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skiego kościoła. To echo zgiełku wydało się podróżnemu jakgdyby melodyą chyżego biegu życia. Brzmiało w niej stanowczo coś, niby sama treść i istota wszystkiego, co się zamyka między pierwszem wzruszeniem miłosnem a ostatnim dreszczem śmierci. W owej chwili, jak na wyniosłem pograniczu, kończył się już kraj, utkany ze wspomnień, miała się przerwać zmyślona, niemateryalna rzeczywistość, latami w sercu stwarzana, miała zniknąć tamta ziemia, mieli odejść ludzie, jak widziadła senne, co nie zostawiają śladu stóp swoich ani na pierwszym śniegu zimowym, ani na mokrym piasku wybrzeża.
Zadumę jego przerwał donośny głos portyera, który, uderzywszy trzykroć energicznie w mały, ręczny dzwonek, wołał:
— W Morysow, Tarcice, Palenisko, Łżawiec...
— Cha-cha-cha... Łżawiec... — zaśmiał się Raduski zcicha, patrząc na twarz starego oficjalisty przez smugi sinego dymu, ciągnące się wpoprzek sali ku wyjściu. — Ten sam portyer, ten sam głos... Jedenaście lat nie słyszałem cię na jawie, kamracie, ale za to w marzeniu, w marzeniu...
Sala szybko pustoszała. Gdy krzyk odźwiernego zabrzmiał znowu, Raduski wyszedł. Po drodze przyjrzał się twarzy szwajcara i niby we śnie, nad wyraz prędkim, widział, jak coś obcego, młodość swą i samego siebie podczas oczekiwania w tej sali na schadzkę z pierwszą w życiu kochanką. Zadrżała w sercu dawna rozkosz, otwarła ramiona do uścisku próżni, jęknęła na podobieństwo tonu muzycznego i znowu stała się nicością. Z całego systematu, z całego świata i niebios tamtego życia nie zostało nic, taka nawet szczypta popiołu, żeby