Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/327

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

słuchał tego przez czas pewien, a później zapomniał, że się rozlegają. Przyszedł do wniosku, że to nędznicy, obdzierający trupy, rozkopują zwaliska — i na tem poprzestał. Leżał tak samo.
Tymczasem ciężkie kroki, szczęk drąga i szepty rozmowy poczęły zbliżać się w jego stronę. Wtedy gniew go dźwignął z ziemi. W nieprzejrzanym mroku nocy zamajaczyło kilka ciemnych figur. Krzysztof wyciągnął z za pasa pistolet, odwiódł go i czekał znieruchomiały.
Ludzie nocni szli wolno, zgrzytając po kamieniach podkutemi podeszwami. Poznał z rozległości łoskotu, że jest ich co najmniej pięciu w obrębie zwalisk. W kupie szło trzech. Dojrzawszy, widać, jego płaszcz, stanęli. Wszczęła się cisza. Wicher tylko kwiczał, latając po złomach. Wtem prędki błysk ślepej latarni, jak gzygzak piorunu, padł na figurę Cedry. Wtedy on podniósł pistolet i rzekł spokojnie po francusku:
— Kto tu jest?
Milczenie.
Po chwili drugi, pośpieszny błysk latarni obleciał przestrzeń za Krzysztofem, z prawej strony i z lewej, jakoby gończy pies, szukający, czy są poplecznicy. Jednocześnie ciemne figury rozpierzchły się i rozpłynęły w mroku w ten sposób, że białą figurę ułana osaczyły ze wszech stron. On wziął na cel pierwszy z brzegu czarny cień, który zdołał uchwycić oczyma. Parękroć razy sprawdził kierunek i szarpnął cyngiel. Echo strzału runęło w rozwalone mury, jak pocisk armatni. Cedro wyrwał drugi pistolet z za pasa. W lewą