Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wiecznie się stracham...
— Istne się z ciebie strachajło zrobiło, panie pośle!
— Bardzo mię za młodu, widzisz, straszyli, to też na starość jakby znalazł. Nie jednegom stracha za życia widział, piękny wojaku... I taki teraz tchórz ze mnie.
— A toż nie doda ci ducha? Stary przyjacielu, patrzaj-no!
Z lasu wszystkimi, zda się, jego międzydrzewnymi przestworami wypływać poczęło wojsko siły odwodowej księcia. Piechota szła szybko, sfornym marszem w bród trawami łąk, w pas zbożami pól. Szeroką drogą migotliwie sunął wąż konnicy. Grały na słońcu barwy wielorakie, a splótłszy się z kolorami pól, tworzyły obraz zachwycający. Trepka stał na koniu prawie na szczycie wzgórka i patrzał w owo cudnobarwne zdarzenie. Rafał na mocy starego przyzwyczajenia nie ważył się przerywać jego zadumy. Wspomniał sobie, jak to jesienią przed laty patrzali na inny pochód. Chciał wcisnąć między myśli przyjaciela słowo przypomnienia o tamtej chwili, słowo żywiącej otuchy. Trepka przeczuł niejako jego zamiar. Uśmiechnął się gorzko, gorzko, gorzko. Pokiwał głową... Zapytał nagle:
— To i Sandomierz oddacie, czy jak?
— Jakto oddamy?! — wrzasnął na niego grubiańsko młody. — Żeby kije z nieba leciały, żeby w kupę gruzów miało się zapaść całe miasto! Jednej cegły nie da im darmo Sokolnicki! Aby on nie da! Wziął garścią swoją, zdobył i garścią zatrzyma!
— Pewnie, że należałoby trzymać to to aż do skutku... Miejsce bogate. »Bram cztery ułomki, klasztorów dziewięć i gdzieniegdzie domki...«