Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nadwodnych, dalekie echa rozmów ludzi, pracujących na moście... Rafał był znużony poprzednią bezsenną nocą i całodziennym marszem. Miał słuch bardzo wyczulony i pewien w sobie obmierzły niepokój. Zdawało mu się chwilami, że jeszcze błądzi w parku otwockim i marzy o zmarłych. Ale nie wiedział prawie, o kim myśli i kogo wspomina. Oto zdala, zdala, z za Wisły doleciał wrzask austryackich placówek: Wer da! Głos ten wiał nad wodą, znikał w nocy, tonął w sercu ścierpłem, pełnem gniewu i zemsty:
— Och, żeby prędzej!
Szeleszczą łozy, świszczą na wietrze, jakoby badyle na dawnym cmentarzu, w rodzinnych stronach Wargi, nie wiedząc, poszeptują:
— Wieczny odpoczynek...
Wtem z przeraźliwym łoskotem runął werbel doboszów całego pułku, zgromadzonych przy trzecim batalionie, który przedostawszy się przez wieś Ostrówek, stanął już pod kątem narożnikowym szańca.
— Hura! — ryknął batalion Blumera.
— Na szaniec! — zakomenderował Sokolnicki.
Sam zsiadł z konia i, prowadząc go za uzdę, doszedł aż do rowu. Wojsko zginęło im z oczu. Słyszeli salwy strzałów z narożników i czół szańca, bijące w napastniczy batalion tyralierski, który wciąż krzyczał, bił w bębny i strzelał. Jak ciemna fala, nadpłynęła z tyłu część pułku Weyssenhoffa. Sokolnicki zatrzymał jednego żołnierza z linii i kazał mu pilnować swego konia. Sam stanął w szeregu między żołnierzami i ruszył naprzód. Olbromski dotrzymywał mu kroku. Wpadli po ciemku w przedrów, na sześć stóp głęboki, walili się w doły,