Przejdź do zawartości

Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nerała Niemojewskiego. Stary legionista przypatrzył się dobrze księciu i zagadnął go z konia:
— Jakiem to prawem, mości książę, na moje podwórko?
— Także to szerokie zatoczyło płoty? Aż po Modlin?
— Tak jest! Musicie z waszych Galicyów chodzić do nas w Wielkąpolskę, chcący wytchnąć. Do kogo książę?
— Mam interes do kogoś z naczelników.
— Może aż do samego wodza?
— A pewnie, że i do niego przyjdzie dotrzeć.
— Nie wiem, czy się to uda, bo właśnie zdążam na radę wojenną.
— Och, to nie mam po co się śpieszyć...
— Osobliwie, jeśli sprawa prywatnej natury.
— Prywatnej nie prywatnej, ale osobista. Chcę dać, co mam ze sobą, na formacyę szpitalów wojskowych, lepiej urządzonych, niżem to widział w Warszawie po akcyi raszyńskiej. A nadto...
— Jeślibym mógł pomódz...
Generał podjechał bliżej do bryczki. Rafał wysiadł z niej i szedł ścieżką nad rowem. Książę z generałem rozmawiali z cicha:
— Mam tu za Świdrem, w Galicyi — mówił książę — parę wiosek. Byłoby tam łatwo utworzyć jaki batalion, a może i pułk nienajgorszy, gdyby tylko jakiś oddział przekradł się za kordon i zwołał lud młody. Chciałem właśnie rady zasięgnąć...
— Brawo, panie bracie! Cho-cho... Idziemy z tem do wodza. Także nam gadajcie, Galicyanie!