Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/034

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się w dół, jakby ją piorun na poły rozłupał. Na zachodzie wlokła się nieskończona linia gór Kantabryjskich, stawała się smugą, modrem zamgleniem błękitu nieba, jakoby snem patrzącego oka, aż wreszcie wymykała się z niego, ginąc w nicestwie oddalenia. Bliżej ciągnęły się ciemne, granatowe regle, niezmiernymi lasami sosny nadmorskiej okryte, kraju Guipuzcoa.
Przed oczyma sterczał na skalnem zboczu zamek i chropawe mury twierdzy Fuenterrabia. Ciemna, czerwonawa, okrągła wieża zamku porwała wzrok Krzysztofa. Była dziwnie straszna owa samotna wieża na wysokości. Stanął na miejscu i patrzał w nią, zaczarowany przez milczące jej dzieje, przez dziką a tak niewymownie piękną zuchwałość. Słońce zachodu uwydatniało ją całą, starą twierdzę, której mury krew tylekroć zbroczyła.
Krzysztof stał na koniu. Olśniony od majestatu gór, nie mógł się ruszyć. Przytłukła go myśl-uczucie, myśl-cześć.
— Jakże wielkim, silnym i potężnym jest człowiek! — myślał namiętnie. — Ileż uczynił na ziemi! Te niezmierzone skrzydła gór, których prędkiemi oczyma objąć nie sposób, wziął krótką ręką swoją w posiadanie, zamknął je w jedną ojczyznę. Nad niezgłębioną przepaścią i ponad najwyższym szczytem rozsiadła się jego wola. Fuenterrabia, rozparta w milczeniu na podścielisku gór, była, jak znak orła łomignata, czy sępa lwa, czy wilka, wykuty w niezmiernej tarczy herbowej.
— Ileż on znaczy! Ile w sobie mieści! Ibery... Celty... Gotowie... Rzymianie... Maury...