Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skie raptowne smugi światła. Widzieli wtedy ogromne tarcze słoneczników, jakby przestraszone gęby prostacze, gapiące się z za parkanów... Wysokie, badylaste malwy i jaskrawe georginie przypominały Rafałowi wsie z tamtej strony... Tak samo jak tam śliwkowe drzewa gięły się w pół pod ciężarem owocu i podpierane drągami chyliły się ku przechodniowi gałęzie z nieskończonych sadów. Gruszki, jak dzbany i śliczne jabłka migały między strzechami. Suchy liść łopotał już wszędy po drzewach i przejmował serce szczególną tęsknotą do rodzinnego domu, troską e swoich.
Krzysztof opowiadał przyjacielowi o tych miejscach szczegóły co ciekawsze, legendy, dawne podania i dzieje, w umyśle słuchacza tworzył się jakoby welon, zasłona drogocenna, osłaniająca tajemniczo te sioła, ledwie widoczne, wzgórza, łęgi, lasy, krzyże przydrożne...
W nocy powiał ostrzejszy wiatr od Wisłoki, i odwieczne aleje wydały z głębin swych głos stary i potężny. Rafał nastawił twarz przeciwko temu powiewowi rzecznemu. Rzeźwo serce uderzyło mu w piersi, ale wnet je zdławiły wspomnienia... Znowu zamknęło się w sobie.
Dojeżdżając do Olszyny, Cedro nie mógł usiedzieć na miejscu. Stawał w bryce, przechylał się to na tę, to na tamtą stronę, o coś wypytywał woźniców... Czasami wyskakiwał i szedł prędko pod górę, wesoło gwiżdżąc i pośpiewując. Z pewnego pagórka dały się widzieć w oddaleniu światła.
— Nie śpią! — zawołał Krzysztof dziecięcym prawie dyszkantem.