Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A masz zamiar wracać tam kiedy?
— Do Warszawy? Przenigdy! — zawołał z ponurym na czole marsem na wspomnienie księcia Gintułta, masonów i ich przewodniczącego.
Teraz dopiero pomyślał, że powrót do Warszawy i wogóle w granice Prus Południowych groziłby mu kryminałem, a co najmniej śledztwem z powodu zaginięcia pani de With. A na samo wspomnienie więzienia krew ścinała się w jego żyłach. O tak! Zniknąć w odległym folwarku przyjaciela, zaszyć się w głuszy, przypaść w kotlinie między zagonami, jako zaszczuty szarak Nie wiedzieć o niczem, o niczem... Podniósł na Krzysztofa oczy i rzekł:
— Jeżeli ci to będzie na rękę, to z rozkoszą, z prawdziwą rozkoszą pojechałbym do ciebie.
Voilà. To lubię, Jacek, zakładać!
Wkrótce wygodna wolantka, ciągniona przez kasztany w lejc zaprzężone, unosiły ich tym samym gościńcem w dal zasnutą sinymi lasami. Olbromski miał teraz to, czego tak pragnął: nie wiedział o niczem. Okryty był burką przyjaciela, i ta go chroniła od deszczu, który tego dnia był mu wrogiem osobistym. Nie czuł głodu, ani pragnienia. Znużenie wyciągał ze strudzonych kości miarowy, rozkoszny ruch.
Zanosiło się na deszcz, i lekkie krople niekiedy muskały po twarzy. Wiatr rzeźwy i coraz surowszy powiewał. Wskutek odrębnych dziejów uczucia Rafał teraz dopiero zaczął pojmować swoją niedolę. Patrzał na ścieżkę, biegnącą brzegiem błotnistego gościńca, i widział tam siebie. Czuł swe schorzałe nogi w łachmanach, użebranych w więzieniu, jak idą po twardym