Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

słem tak samo, jakby miał przed sobą ściany i piec zimowego mieszkania. Na szarą barwę jego twarzy gorący wiatr, przylatujący z za mórz, wywabił słabe rumieńce. Między zsuniętemi brwiami została posępna rysa. Wjechali w granice rzeczypospolitej Liguryjskiej niegdyś Genueńskiej. Góry były coraz wyższe, coraz bardziej skaliste...
Nareszcie po tylu dniach rozwarły się wyloty dolin, rozstąpiły się skały. Na widnokręgu lśniło się morze dalekie. Książę miał w oczach płomień, a okrzyk szczęścia w ściśniętych ustach. Nie mógł powstrzymać myśli, która, jako prawda nieujęta, niejasna, nie dająca się zawrzeć w słowie, rozpierała mu piersi. Rzekł wreszcie:
— Jakże obmierzłymi są kraje, w których los postawił naszą kolebkę! Oto jest ziemia godna człowieka. W niej się zamyka świat i jego dzieje. Przybiegliśmy do tych brzegów nietylko cieleśnie, ale duszami, tak samo, jak tu ciągnęły barbarzyńskie plemiona ze wszelkich obszarów i stron Północy, ze wschodu i zachodu. Nie mogę się zaprzeć... Kłamałbym, mówiąc inaczej: jeżeli kocham jaką krainę, to tylko tę. To jest ojczyzna mojej duszy... Spojrzyj...
Na krańcach widnokręgu wyginał się lśniący łuk morski, wiecznie napięty. Promienista strzała słońca leżała w jego cięciwie. Wzrok nurzał się w zieleni obszarów wodnych z taką rozkoszą, jak w powietrzu. Chwiały się fale w świetle, podzielone przez stęgi błękitne, jakoby na chóry anielskie, śpiewające pieśń morza.
Daleko, ze skalistych w dole brzegów, olbrzymie