Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/095

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rozognione jej oczy szukały czegoś — i znalazły. Rafał Olbromski stanął przy drzwiczkach powozu i uściskiem mocnym, jak wieczny ślub, objął jej rękę. Zaśmiała się krótko, gardłowym śmiechem i równie mocno rękę jego przygarnęła do serca.
— Pojedziemy dalej... — szepnęła.
— Nie! Tu zostańmy — błagał, pochylony ku niej.
— Pojedziemy dalej! — rzekła stanowczo, zamknąwszy oczy przed jego oszalałem spojrzeniem. — Czy są konie?
— Są... ale tu zostańmy...
— Jedziemy!
Rafał odszedł, żeby wydać rozkaz. Helena wyskoczyła, weszła do oberży i usiadła w kącie pustej izby. Świeciła się tam już na szynkwasie łojowa świeczka. Po chwili on przyszedł i stanął w taki sposób, żeby ją od światła i żydowskich oczu zasłonić. Ale korzystał z tej samej chwili: patrzał na nią. W półcieniności widzieli wzajem tylko swe oczy i tonęli w nich, zapamiętawszy się na śmierć. Była to rozkosz zaiste śmiertelna, wyzwolona, naga, szczęście jednej chwili, trwające przez wieczność. Teraz dopiero czuli oboje, jak straszliwie i nad życie się kochali. Gdyby jedną chwilę trzeba było oddać, cofnąć, odjąć sobie za cenę życia, zrzekliby się życia z drwiącym śmiechem. Słowa, jak ciężary bez wartości, zważyły i upadły na dno dusz. Tylko anielskie uśmiechy wzajemnego pozdrowienia, jak o świcie mgła sucha w ziemi ukwieconej, wstały i rozszerzyły się w oczach i ustach.
Dał się słyszeć na brukowanem podcieniu radosny tętent kopyt końskich i hulaszczy a do gromu po-