kach ze stalowemi klamrami. Z pod jego fraka wysuwał się biały fartuch z jedwabiu, nie dosięgający kolan, a z lewego ramienia na prawy bok szła szeroka, biała szarfa. Na ręku miał rękawiczki.
Przeszli teraz w milczeniu przez dwa puste i zupełnie ciemne pokoje. Znagła drzwi się piorunująco otwarły, i Rafał znalazł się sam jeden w sali wysokiej, sklepionej, ciemnej prawie, obitej suknem. Był tam stół czarny dziwnego kształtu, a na nim trupia głowa, w którą wstawiona świeca tliła się bynajmniej nie tajemniczo. Przychodzień powiódł oczyma wokoło i nie bez drżenia zobaczył w kątach czaszki, piszczele, gnaty ludzkie. Zamiast wszakże spodziewanego dawniej wzruszenia, doświadczył raczej drgawek gniewu. Wściekał się, że oto zostawiono umyślnie trupie piszczele i głowy dla przestraszenia go, jak durnia.
Wspomniał swoje nocne przeprawy i zaśmiał się czaszkom w oczy. Zamiast modlitwy i skupienia, tylekroć zalecanej mu na tę chwilę przez księcia, czuł niecierpliwość, sprzeciwiającą się wszelkiemu nabożeństwu. Za drzwiami słyszał gwar przemów uroczystych, wygłaszanych podniosłym tonem, albo okrzyki chóralne, jakby żołnierskie na placu mustry potwierdzenia. Ale oto po ciszy chwilowej wydźwignęła się z mroku i ciszy pieśń. Zrazu przez jeden głos zaczęta, rozlała się w chór szeroki:
»O, selig war dieses Pilgerleben
An meines Freundes Arm durchlebt,
Fest steht er wie ein Fels im Meere,
Von Ungemach sein Haupt erhebt...«
Jeszcze brzmiała pieśń, gdy błysło światło jakoby