Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/339

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zdychajcie! Wszystko mi jedno. Teraz i ja nareszcie będę próżnował.
Owinął się starym, zielonym wojskowym płaszczem i niweczył swe dreszcze szeregiem skuleń i wyprężeń ciała. Sen go opętał twardy...
Wtem runął gromem strzał armatni. Okna zadrżały w swych zawiasach wszystkiemi futrynami Szyby żałośnie dźwiękły. Ledwie pochwytny szmer w ścianach przeniknął je, jakoby dreszcz tyfusowy. W luftach kominów załopotały strącone skrzydła sadzy.
— Jesteś... — wyszeptał.
Zarazem rozrzucił poły płaszcza i wstał. Ulegając nakazowi starego nałogu, siadł po umyciu przy tualetce podróżnej, ostatnim wykwintniejszym sprzęciku, ogolił się starannie i uczesał. Potem oczyścił porządnie mundur już podczas ryku kilkudziesięciu armat. Skoro wyszedł na ulicę, huczała niesłychana kanonada. Tak znał się na tonie armat, zależnym od oddalenia, że wnet odróżnił bateryę Redela i jednorogi Axamitowskiego od naszczekiwania dział Monet’a z cytadeli i Jakubowskiego z San-Giorgio. Oto dzwonią pociski z bastyonu St. Alexis, z bastyonu Luthérien, z retranchements Charles... Szedł ulicą Garety, mechanicznie, prawie bez udziału myśli licząc pociski. Krył się przed słońcem. Pod murami stał już cień włoski, martwy, jak opończa nieruchomo zwisły z wysokości nagich ścian. Ulice były puste, jak wymiótł. Tam i sam wyjrzała z bramy kędzierzawa głowa ulicznika, albo wśliznęła się w ciemną i wilgotną sień strwożona kobieta. Przyzwyczajony do codziennego huku armat od czterech miesięcy książę szedł ospale, ze zwieszoną głową. Na-