Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

temi. Po dziesięć razy kazał sobie powtarzać szczegóły. Od jednej sprawy rozmowa skakała do zgoła innej. Nie spostrzegli się, kiedy blask świec pobladł, i sprzęty bardziej widocznymi się stały. Przez otwarte okna wpływał chłód rzeźwy. Gałęzie i pręty ich, pławiny z liśćmi ledwie rozwiniętymi, szedziwe od rosy nadrannej, bez ruchu leżały w pustkach okiennych, snem nieprzepartym objęte. Kiedy niekiedy wszakże jakaś gibka rózga nowotna zadrżała, niby od przenikającego chłodu, i nagle kroplisty deszcz z niej się sypał, szeleszcząc w dwójnasób przestraszające, jak zwykle we śnie... Kiedy niekiedy zimny i zwilgły wietrzyk nadwodny wieszał się między gałęziami hiszpańskiego jaśminu i tulił w mokre liście, żeby pod dachem ich, na śliskiej, ledwie zrodzonej odnóżce usnąć na chwilę, wytchnąć pożywnem drzemaniem nadrannem. Z mglistej daleczyzny wynurzał się łagodny, miękki głos kurki wodnej.
Dniało.
W ramach okien rozpościerał się cichy błękit, a w nim ciemnemi smugami zarysowywać poczęły dalekie wzgórza i pasma leśne na równinach. Wysoko, na bezchmurnem niebie, jak lilia, świeciła się ostatnim blaskiem gwiazda poranna — zwiernica. Już zorza, rdzawą łuną z za świata idąc, obejmowała rąb ziemi. Piotr rzekł:
— Nie widziałeś nawet, Rafuś, jak tu jest u mnie. Chodź-no zobacz. Już świta.
Stanęli obaj w otwartem oknie.
W dole, tuż za płotem ogrodu, widać było skroś gałęzi uśpiony staw. Z wód jego biało-niebieskich, jak