Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stały jeszcze szerokie, czarne place zgorzałej ziemi, których murawa przejąć nie zdołała. Leżały stosy opalonych belek, krokwi na węgiel zetlałych. Rozwarte paszcze okien we dworach, drzwi powyłamywane, okiennice, wiszące krzywo na ostatnim haku, sufity zawisłe nad zburzonemi ścianami, do pół strącone kominy i piecowiska, przywalone zeschłym popiołem, widać było naokół. Tu i ówdzie wznosiły się na popieliskach domostwa, stodółki, obory. Tam i sam nowy dwór dźwigał się między zwęglonemi lipami, które, jak czarne pochodnie, biły w oczy ze środka zielonych pól. Większość wiosek stała jeszcze pustkowiem, gnieździła się w budach.
Z południa Rafał minął Chęciny. Stary, strzaskany zamek, baszty czarne, pęknięte, mur trupi, unosił się przed nim w powietrzu, niby czaszka rozbita. Wjechali w okolicę górzystą, leśną i dążyli do miejsca przeznaczenia. Nigdy tu jeszcze Rafał nie był. Ukazał mu się kraj zgoła inny: cichy, zapadły, smutny. Przestrzenie wzgórz bezużytecznych o glebie czerwonawej, zarosłej sośniną, albo jałowcem, piaski na wzniesieniach, sapy nad rzekami. Z traktu skręcili na boczną drogę i wąskim, leśnym szlakiem jechali aż do wieczora. Korzenie świerków jak węże przerastały drogę, a gdy się od niej cofnęły drzewa, to otwierała się przed oczyma żółta smuga litego piasku z dwiema koleinami, które daleko, daleko w las się ciągnęły. Doookoła stały smukłe świerki, jak strzały zapatrzone w bełty dla bardziej chyżego lotu. Zielony, świecący się mech wiosenny otulał rudawosiną ich korę. Słońce wnikało do głębi lasu, i promienie jego przelewały się