Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Judym odrzucił ten atlas i usiadł w kącie. Był tam rodzaj niszy między dwiema szafami.
Tyle razy widział już śmierć, tyle razy badał ją, jak zjawisko... Dziś pierwszy raz w życiu spostrzegał niby to rysunek jej istoty. I oddawał jej pokłon głęboki. Linia czerwona ze strzałką u końca swego zdawała się zbliżać i, rzecz dziwna, przypominała tę wskazówkę na wodzie zawaliska, widzianą tamtej nocy. Drżenie tajemnicze przejmowało go w najgłębszej komorze serca, jakby miał usłyszeć bicie okrutnej godziny.
Gdy tak siedział, zatopiony w sobie, drzwi się cicho otwarły i ktoś wszedł.
Był to wysoki blondyn. Miał duże jasnoniebieskie oczy.
Judym go poznał.
Człowiek ten wszedł szybko do izby, gdzie leżał umarły. Nie dostrzegł wcale Judyma.
Oczy jego skierowały się na bezduszne ciało z jakiemś dziecięcem zdumieniem. Wylękłe usta coś szepnęły. Schylił się nad zwłokami, podłożył delikatne i ostrożne ręce swoje z dwu stron pod głowę nieżywą, unosił ją do góry, jakby pragnął ocucić śpiącego.
Z kolei wziął w swoje dłonie rękę lewą.
Usiłował rozprostować pięść zaciśniętą, zgiąć palce. A gdy nie poddawały się zmartwiałe członki, chuchał na te bolesne stawy i rozgrzewał je wargami. Zdziecinniałymi w bólu ruchy poprawiał włosy zmarłego, zapinał guziki jego surduta... Dopiero po długiej chwili zatrzymał się i stanął nieruchomy.
Trwożliwą ręką otarł swe czoło...