Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

to szeregi domów jednakowych, czarnych, zadymionych. W małej stosunkowo odległości z wielkich pieców wybuchały ognie, jak z krateru wulkanów. Wicher porywał ich płaty, jakby je od masy udzierał i chciał cisnąć na miasto.
Drzewa zasypane kurzem i dymem wyglądały, niby robotnicy. Zieloność murawy była obleczona żałobnym pokrowcem.
Za lasami i łańcuchem wzgórz rozciągała się na horyzoncie stalowa chmura z ciemnymi w sobie dołami. Szła wolno. Leciał od niej zimny wicher. W pewnych sekundach przycichał. Zdawało się, że łazi około murów, snuje się pod płotem, zagląda do ścieków i siada na drzewach, drżących wierzchołkami niespokojnie i w bojaźni. Czasami pędził w cwał środkiem bezludnych ulic z hukiem i gwizdaniem, jak najezdnicza awangarda wojsk, które zdala ciągną. Naokół widać było kominy i kominy. Waliły się z nich pochyłe dymy, szarpane przez wicher.
Z wyschłych bajor, zalegających całą długość i szerokość ulic, zrywały się co chwila góry śniadego kurzu, mknęły ponad domy, ponad dziwaczne retorty fabryk i ciskały się z wysoka na mieszkania ludzkie. Te latające błota zasłaniały co chwila miasto smutne dla oczu, dziwaczne, nieprawidłowe i zimne, jak geszeft pieniężny.
Za niem, na pewnej wyniosłości stał w cienistym ogrodzie »pałac« dyrektora. Gdy wchodzili po wązkich schodach, wysłanych dywanem, Korzecki przesadnie idąc z boku, żeby zaś nie nastąpić na ten chodnik, mówił półgłosem: