Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

buch. Prąd powietrza runął w sąsiednie galerye i komory, dźwigając na sobie ostry zapach prochu. Bryły węgla, hucząc, waliły się za przyległym filarem, a na wszystkie strony w ścianach coś sypało się z prędkim trzaskiem i szelestem, na podobieństwo stada szczurów, biegających za makatami. Potem nastąpił drugi wybuch, za nim trzeci i czwarty. Dym wypełnił galerye i ciągnął leniwie do przejść, w których się »świeci«. W dali słychać było huk ładunków dynamitowych i czuć słodkawy ich zapach.
W pewnem miejscu Korzecki przywołał kogoś po imieniu i zostawił go z Judymem, a sam odszedł. Musiał obejrzeć robotę w innej całkiem stronie. Doktór został w ciemności z widmem, trzymającem swą lampę. W sąsiedztwie tego miejsca kilkunastu ludzi zajętych było podstemplowywaniem »piętra«. Chwilę obadwaj z górnikiem stali, nic nie mówiąc do siebie. Wreszcie Judym podniósł lampę do góry i zobaczył zczerniałą twarz starego człowieka, którego siwe włosy wymykały się z pod »kapy«.
— Co robią tutaj, ojcze? — zapytał.
— A caliznę wyrabiamy między chodnikami.
— Caliznę?
— Juści. Filar wybieramy. Bierzemy jedno »pojęcie« za drugiem na długość i na szerokość, podpieramy strop słupem — i dalej. Po boku stawia się »organy...« Proszę łaski... pan może i nieznajomy z kopalnią?
— A nie. Pierwszy raz widzę.
— Tak ci...
— Cóż to za organy?