Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To mój ojciec, to moja matka... — szeptały jego wargi.
Około szerokiego, drewnianego domu pewien człowiek zatrzymał go słowem:
— Pan inżynier prosi.
Judym wszedł do tego budynku i spotkał się z Korzeckim.
Olbrzymia izba, oświetlona lampkami elektrycznemi, zastawiona jakiemiś beczkami, w jednej części przecięta była balustradą, jak w urzędach gminnych. Tam był stół, przy którym zasiadał starszy sztygar i dozorca. Czytano listę robotników, idących do kopalni na przeciąg czasu swego zatrudnienia, czyli na szychtę. Czytanie odbywało się numerami. Zawiędły, silny Niemiec, który jednak klął i wymyślał expedite po polsku, czytał numery. Czarne figury, stojące dokoła odpowiadały nazwiskami kolegów, którzy się nie stawili. Dozorca, awansowany z robotnika, huczał co chwila:
— Cicho! Milczeć! Co za hałasy! Tu nie karczma!
W drugim końcu sali rozdawano chleb. Co pewien czas nowy górnik wchodził, klękał pobożnie na środku i odmawiał modlitwę, twarzą zwrócony do stołu, zupełnie jakby się oddawał adoracyi majestatu sztygarskiego.
Czasami z pod powiek, niejako z głębi oblicza błyskały białka oczu. Był to jedyny wyraz tych twarzy, jak u murzymów. Gniew, radość, uśmiech — wszystko inne okrywała szczelna maska sadzy węglowej.
— Czy mógłbym zobaczyć kopalnię? — zapytał Judym Korzeckiego.
— Ij, dzisiaj? Co wam po tem?