Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Judym teraz dopiero uczuł, jak bezgranicznie jej pragnął. Wszystko zginęło mu z oczu. Mrok wdarł się do głębi duszy i wszystko w niej zgasił. Zdawało się, że opór miękiej, głębokiej ziemi, w której nogi brodziły, niema końca, że ciągnie się setki godzin. Szary zmierzch, to pożądliwe zrzekanie się światła, sprawiało dziką rozkosz. Był to niewiadomy żywioł, który zdawał się rozdymać w jakiś płomień i poprzedzać tę świętą, boską, tajemną noc, jak krzyk wesoły, wołający w szerokiej pustce nad ziemią.
Prawą ręką Judym objął swą »żonę« i lewe ramię jej uczuł na swej piersi, a głowę tuż przy policzku. Schylił się i zanurzył usta w bujne, wzburzone, czarne włosy dziewicze, owiane czemś pachnącem...
Łzy płynęły z jego oczu, łzy szczęścia bez granic, które zamknięte jest w sobie i którego już się nie doświadcza powtóre.
Wzdrygnęli się, gdy stopy ich uczuły grunt twardy na skraju lasu, ale nie zwolnili kroku. W gąszczu sosen stała już ciemność, jak czarny marmur, którą kiedyniekiedy, niby złota żyłka, przecinał lecący robaczek świętojański. Wzrok ich spostrzegał te złote nici i, omijając świadomość, umieszczał piękny, nikły ich półblask na wieczne czasy w pamięci, jak drogocenny skarb życia.
Było tak cicho, że słyszeć się dawał jakiś odległy, odległy szmer wody, gdzieś sączący się z upustu.
Pannie Joannie wydało się, że ten głos coś mówi, że to on woła...
Podniosła głowę, żeby usłyszeć... Wtedy uczuła na swych wargach niby rozżarzone węgle. Szczęście,