Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/043

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dr. Węglichowski chciał coś powiedzieć na to, ale się wstrzymał. Tylko szczęki jego kilka razy drgnęły. Po chwili dopiero rzekł lodowatym głosem:
— Ja także jestem lekarz... i mniej więcej wiem, co tu można leczyć, a czego nie. Zapewne... nie wiem tego tak dokładnie, jak szanowny kolega, doktór Judym, ale o tyle, o ile... Miałem tu wypadki malaryi znakomicie wyleczonej, wypadki bardzo częste, więc nie widzę potrzeby nic wykreślać z opisów...
— Mnie się zdaje, — zwrócił się do Judyma któryś z kontrolerów, — że może pan cokolwieczek za krańcowo bierze tę sprawę. Przecież frekwencya gości stale się zwiększa.
— Frekwencya gości, proszę pana, niczego nie dowodzi. Jeden artykuł uczonego lekarza, udowadniający, że Cisy nie są zdrowe dla tych, od kogo się przecie bierze pieniądze za powietrze mające ich jakoby uleczyć, może całą sprawę obalić. Zakład może upaść w ciągu jednego roku. Ja także źle nie życzę temu kochanemu miejscu i dlatego to mówię.
— »Jeden artykuł uczonego lekarza...« uważasz? — mruknął zcicha dr. Węglichowski do Krzywosąda, zwijając grubego papierosa.
— O cóż zresztą chodzi, o koszta?
— A tak, my wiemy! — zaśmiał się Krzywosąd. — Pan doktór znajdziesz sumę potrzebną na pokrycie wydatków... w kieszeni tego zacnego Lesa. Ale czy to jest sprawa, jak należy. Stary da, rozumie się, ale on nawet nie wie na co daje...
— I czy to dobrze, czy to dobrze namawiać tego samotnego człowieka do wydatków tak wielkich? —